Świetne warunki, jakie zastaliśmy na wypaśnym kempingu uczciliśmy odgrzaniem bigosu, który jak się okazało, był motorem napędowym naszego wieczornego zwiedzania miasteczka.
Następne cztery dni spędziliśmy według ustalonego w niedzielę rano rytuału:
-8.09 wsiadamy do skibusa
-8.44 wysiadamy na lodowcu
-9.00 wjeżdżamy gondolą na Tiefenbachkogl (3200 m n.p.m.)
-9.15 zjeżdżamy po sztruksiku.
I z dwoma przerwami na spożytek jeździmy tak aż do utraty sił, czyli najdalej do 14-stej, po czym skibusem wracamy na kemping.
Opis wygląda całkiem całkiem, ale z tą austriacką punktualnością to powiem powiem, że było kiepsko, kiepsko. Dwa razy weszliśmy do skibusa bez problemów, dwa razy długo czekaliśmy, by następnie jechać jak karpie na Wigilię. A podjazd z Sölden na lodowiec jest hohoho stromy, by nie rzec spektakularny. Przez dwanaście kilometrów nie można się nudzić, ani wygodnie rozsiąść, bo zakręty kręte są. Droga na lodowiec jest darmowa, ale tylko dla posiadaczy skipassów.
Proszę nie odchodzić od monitora, zapraszam na krótką przerwę reklamową lodowca Tiefenbachkogl.
Nie samą radością człowiek napędza życie, jeść i pić (zwłaszcza) trzeba. Knajpy na stokach odwiedzaliśmy zatem codziennie po dwakroć i – w przeciwieństwie do skibusów – byliśmy tam punktualnie. Szczególnie zaimponował mi stół wykonany z jednego pnia drzewa, ale i szklana nowoczesność też.
„Więc co się tyczy nas na stokach,
Oraz powiedzmy Alp w ogóle,
Jakieś Stubaie czy inne Tuxy,
Oczarowują mnie,
lecz przede wszystkim uwielbiam Sölden!”
Wykorzystując wolną chwilę po nartach postanowiliśmy wjechać gondolą na szczyt Gaislachkogl. Pod trasą gondoli wiła się ścieżka rowerowa. Określenie „wiła się” jest tu jak najbardziej na miejscu.
Na Gaislachkogl kręcony był Bond, James Bond. Konkretnie odcinek pt. „Spectre”, a ponieważ nie jestem fanem, z oferty zwiedzania śladów agenta nie skorzystałem. Miast tego z wysokości okolicę oglądałem.
Kto czyta, nie błądzi, zwłaszcza jak ociupinkę zna podstawy języka. Reklama wyświetlana na ekranie w skibusie spowodowała, że w kamperze na kempingu odpaliłem laptopa i sprawdziłem, czy mnie własne tłumaczenie na manowce nie prowadzi.
Jeszcze mogę sobie ufać, rzeczywiście od 15 listopada ośrodek Obergurgl-Hochgurgl otwierał sezon zimowy. Kolejne, acz niestety już ostatnie dwa dni szusowania spędziliśmy właśnie w Hochgurgl. O krótkiej wizytacji Obergurgla jeno napomknę, bo nie ma nad czym brać rozwodu, mało czynnych tras. Aha, dojazd do Hochgurgl jest pikusiem w porównaniu do tego wyżej wspominanego.
I choć to nie lodowiec, to solidne 3082 m n.p.m. powodują, że śniegu mieliśmy wystarczająco, o co dbała także armia armatek.
I choć – jak w przypadku Sölden – czynnych było stosunkowo niewiele tras, to najeździliśmy się do syta. Brak kolejek do wyciągów, szerokie, bezpieczne trasy – super. No i widoki zapierające dech w tchawicy.
Na wysokości 3027 znajduje się knajpa stojąca częściowo nad przepaścią, więc lepiej nie grzebać po kieszeniach, bo na szczelność podłogi nie ma co liczyć. 😉 Drogiego, acz dziwnego w smaku piwa nie zachwalam, BoRze bombardini smakowało, ale narzekała, że mało.
W pobliżu knajpy jest punkt widokowy, gdzie faktycznie, widzieliśmy koziołka. Bo kozica to nie była.
Pora na podsumowanie tego wspaniałego pod każdym względem wyjazdu. Pogoda rewelacja, codziennie słoneczna. Na kempingu w Sölden temperatura 13-15 stopni w dzień, w nocy 6-8. Na lodowcu też dodatnia, a śnieg do 13 extra. Koszty pobytu i zjeżdżania przedsezonowe, warunki na kempingu doskonałe. Söldenowskie lodowce (Rettenbach i Tiefenbach) zapewniły nam wiele frajdy, mimo, że czynnych było „jedynie” 33 kilometry. Dwa dni spędzone na stokach Hochgurgl były jak wisienka na torcie, nie musieliśmy kupować osobnych karnetów.
Trochę żałowaliśmy, że Dzidzioch (Giggijoch) był jeszcze nieczynny, ale może za rok? 🙂
Na pożegnanie jeszcze kilka zdjęć rewelacyjnie położonego kempingu.